Karol na finałowej jedynce – fot. Walusza Fotografia
Tegoroczne AMPy były wyjątkowe pod wieloma względami: liczby startujących, ilości uczelni no i w tym roku, po raz pierwszy pojawił się bouldering jako oficjalna konkurencja. Nie ukrywam, że fakt ten bardzo mnie ucieszył. Wydłużyło to czas trwania imprezy o jeden dzień.
Skoro już się pojawił, to od razu poszedł na pierwszy ogień. Areną zmagań zostało BLOKatowice – najlepiej do tego przystosowany obiekt na Śląsku. Organizatorzy stanęli w obliczu nie lada wyzwania: jak tu przygotować bouldery, które będą jednocześnie ciekawe, o różnym stopniu trudności i rozrzucą stawkę tak wielu osób. Muszę przyznać, że cel ten udało im się zrealizować bardzo dobrze. W eliminacjach czekało 12 przystawek, na których była liczona ilość prób, a czas na ich pokonanie wynosił 1,5h. W tej sytuacji duże znaczenie miało dobre rozłożenie sił oraz odpowiednia strategia. System ten sprawdził się znakomicie, u mężczyzn były tylko 2 komplety topów, a o składzie finałów zadecydowała ilość prób. Mnie udało się uzyskać 11 topów w 20 próbach, co dawało mi, uff! 6 miejsce, ostatnie premiowane awansem do dalszej fazy. W finale czekały na nas po 3 bouldery dla każdej kategorii, a na ich samodzielne pokonanie każdy miał 4 min. Poziom trudności został odpowiednio dobrany, dzięki doświadczonym routsetterom, a każdy mógł pokazać na co go stać. Mnie udało się skończyć tylko trzeci boulder w czwartej próbie, co dawało mi 4 miejsce w zawodach. Lepsi okazali się odpowiednio: Piotr Schab, Piotr Czarnecki oraz Maciej Kalita. Wśród kobiet podium wyglądało następująco: Karolina Ośka, Olga Weber, Karina Mirosław. Myślę, że pomimo kilku drobnych potknięć, był to całkiem udany debiut boulderingu na AMPach i że ta dyscyplina zadomowi się na dobre.
Bańka na dwójce – fot. Walusza Fotografia
Kolejną konkurencją była „trudność”. Tutaj na zawodników czekały dwie drogi, z założenia łatwiejsza i trudniejsza, pokonywane z górna asekuracją. Okazało się, że warunek ten nie do końca został spełniony i obie drogi skończyło 32 panów, a w finale przewidzianych zostało tylko 12 miejsc. Liczył się więc czas przejścia, co premiowało zawodników, którzy startowali później, gdyż znali już wynik poprzedników. Spowodowało to, że z rywalizacji odpadło kilku faworytów i wywołało niezadowolenie wśród startujących z początku stawki. Ja również odpadłem z dalszej rywalizacji (startowałem jako 28) kończąc obie drogi, co ostatecznie dało mi 24 miejsce. Najlepsi wśród panów okazali się: Maciej Kalita, Igor Fojcik, Krzysztof Sas-Nowosielski, a wśród pań: Karina Mirosław (jedyny top w finale) przed Maja Miedzianko oraz Karoliną Ośką.
Trzeciego dnia rywalizacji przyszła pora na typowe czasówki. Zasad chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć: jak najszybciej do góry! Wszystko było „jak na prawdziwych zawodach” – zegary, platformy startowe, ściana do bicia rekordu o wysokości 10m oraz chwyty „systemowe” ułożone w drogę klasyczną, która była jednocześnie szybka, jak i nie trudna, aby każdy był w stanie ją pokonać. No i się zaczęło. Najpierw zawodniczki, lewa droga, od razu później prawa (obie były takie same), po nich zawodnicy. U kobiet do kolejnej fazy przechodziła 8, u mężczyzn 16. Mnie udało się pobiec przyzwoicie: na pierwszej drodze uzyskałem czas 7,47 s (sporo błędów), ale na drugiej było już całkiem dobrze – 5,94 s (co przez długi okres było najlepszym czasem). Ten czas dawał mi po eliminacjach solidne 5 miejsce. Czasówki to najbardziej nieobliczalna konkurencja, o czym mogliśmy się przekonać, kiedy do kolejnej fazy nie przechodzili, wydawało by się, murowani faworyci do medali. Trochę obsuwy w czasie, liczne protesty, ale konsekwentnie zmierzaliśmy do finału. Tutaj już ścigaliśmy się w systemie play-off, tzn. że na podstawie wyników eliminacji ścigający się byli ustawiani w pary, a zwycięzca przechodził dalej. Coraz szybsze biegi, niesamowite emocje związane z bezpośrednią rywalizacją, żywo reagująca i dopingująca publiczność tworzą niesamowitą atmosferę tej fazy. Jako 5 ścigałem się z 12, udało mi się wygrać i osiągając czas 5,98, przeciwnik nie ukończył drogi. Wszedłem tym sposobem do 8, ale na tym etapie odpadłem z dalszej rywalizacji. Tak więc wynik całkiem przyzwoity, choć lekki niedosyt pozostaje.
Finałowa trójka – fot. Walusza Fotografia
Na koniec jeszcze skomplikowane liczenie przeróżnych klasyfikacji, losowanie nagród i nagradzanie najlepszych, zarówno indywidualnie, jak i w klasyfikacji uczelnianej i zawody można uznać za zakończone. W tym roku był to większy wysiłek, z racji wszystkich 3 konkurencji, ale niepowtarzalna atmosfera, energia, dobra zabawa, to coś, co nigdy się nie zmienia i wyróżnia te zawody na tle innych oraz sprawia, że chce się na nich startować.
Karol